© Jacek Bocheński Warszawa 2009 - 2014 All rights reserved By odszukać konkretny tekst znajdujący się w serwisie, prosimy korzystać z menu kategorii, znajdującego się u góry, na początku strony internetowej * * * Materiały (w szczególności: zdjęcia, teksty, multimedia, elementy grafiki) zawarte na niniejszej stronie i jej podstronach chronione są prawem autorskim (na mocy: Dz. U. 1994 nr 24 poz. 83, Ustawa z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych). Wykorzystywanie ich w innych serwisach internetowych, na blogach itp. wymaga zgody. Dotyczy to przede wszystkim materiałów pochodzących od osób trzecich (np. zdjęć z Agencji Fotograficznych). Użycie treści strony "jacekbochenski.blox.pl", poza materiałem zdjęciowym jest dozwolone i pożądane. Każde inne niż prawnie dozwolone użycie treści (np. prawo cytatu lub powielanie do celów prywatnych), również w formie elektronicznej wymaga wcześniejszej pisemnej zgody posiadacza praw. Zapytania w tej sprawie należy kierować do administratora strony. |
Blog > Komentarze do wpisu
Konrad Zych - "Eseistyka maski" (1)
Portal „Literatki – w stronę książki” (literatki.com) 6 grudnia 2010 r. . Jacek Bocheński © Fot. Włodzimierz Wasyluk Posągi greckich bogów nie były białe i zimne jak marmur, z którego je wykonano. Były pełne życia. Miały umalowane oczy i usta. Zmysłowe karminowe wargi. Różowe sutki. Umalowana i obnażona Wenus z Milo wyglądała bardzo ponętnie. Choć, według dzisiejszego smaku, nieco zbyt swobodnie. Ktoś mógłby pomyśleć: jak prostytutka. Do tego miała ręce. Państwa to gorszy? Szokuje? Zupełnie niesłusznie. Zapewniam, że starożytni, patrząc na wymalowaną Wenus nie czuli zgorszenia, ani niezdrowego podniecenia. Widzieli piękno. Dość jednak o posągach. Przechodzimy do kolejnej sali. Ależ proszę się nie krępować. W naszym muzeum można dotykać eksponatów. Radzę jednak uważać: pod warstwą kurzu może być zakrzepła krew. Żeby była jasność: jesteśmy w muzeum. Państwo są turystami. Ja państwa przewodnikiem. Cóż w tym dziwnego? Bohater tych rozważań, Jacek Bocheński, był antykwariuszem. Potem konferansjerem i pilotem wycieczki. Jako antykwariusz pytał o boskość władzy. Konferansjerką parał się na koncercie rockowym. W roli pilota zabierał czytelników na wycieczkę z „Tyberiuszem w tle”. Ja, chcąc opowiedzieć historię trzech ważnych książek ważnego dla mnie pisarza, idę tylko w jego ślady i zakładam maskę skromnego muzealnika, oprowadzającego wszystkich chętnych po zakurzonych salach Muzeum Historii Wszelakiej. Tu antyczne posągi z utrąconymi rękami i głowami, tam średniowieczne machiny tortur. Jeszcze gdzie indziej – prototyp telefonu. W sali, do której teraz chcę państwa zaprosić czeka inne niecodzienne zjawisko. Pisarz polski. Autor powieści historycznych przy pracy. Czas: druga połowa XX w. Miejsce: Polska Rzeczpospolita Ludowa. Autor wkrótce wywoła skandal, lecz teraz, kiedy pisze, nic jeszcze o tym nie wie. Satyra na łysychA wszystko przez jedno zdanie. Fragment sprośnej żołnierskiej piosenki. „Moechum calvum ducimus” – śpiewali ponoć legioniści Cezara, co w tłumaczeniu antykwariusza znaczyło: „wieziemy łysego kurwiarza”. Dodam, że antykwariusz cytował tylko Swetoniusza, od którego pożyczył również tytuł: Divus Iulius. Boski Juliusz. Książka wywołała burzę. Co ciekawe, nie wulgarny epitet pod adresem Boskiego tak bulwersował opinię publiczną. Cezar Bocheńskiego był łysy. ŁYSY! . Juliusz Cezar (prawie łysy) . Przypadek czy sprytna aluzja? Łysy był przecież Cyrankiewicz, ówczesny premier Polskiej Republiki Ludowej. Do tego, jakby to powiedzieć, czołowy polityk PRL, podobnie jak Cezar był znanym… playboyem. Playboyem – bo chyba tak w czasach poprawności politycznej należałoby przełożyć łaciński rzeczownik „moechus”. A może to tylko domysły? – zapyta ktoś nieśmiało. Może nie o Cyrankiewicza autorowi chodziło…? Tym gorzej dla autora! Pierwszy sekretarz też nie mógł pochwalić się zbyt bujną czupryną. Bocheński więc w swojej powieści atakuje Gomułkę! Nie bądźmy jednak małostkowi. Katalog prominentnych łysin nie wyczerpuje się na przywódcach jakiejś mało ważnej republiki w Europie Środkowej. Wszak i Chruszczow do włochaczy bynajmniej nie należał… Co ciekawe w interpretacjach tego typu przodowały raczej media zachodnie. „Pamflet” – stwierdziły zgodnie amerykański „Time”, niemieckie „Süddeutsche Zeitung”, „Die Welt” oraz „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Najdalej posunęli się Amerykanie, publikując na pierwszej stronie zestawione ze sobą zdjęcia popiersia Cezara i premiera Cyrankiewicza. Niemcy byli bardziej powściągliwi. Wspominali jedynie, że „niektórym ludziom z komitetu centralnego partii […] wydało się, że pewne fragmenty [powieści] mogą odnosić się do rozmaitych form cezaryzmu, także poststalinowskich”, jednak i tam prędzej czy później uwagę komentatorów przykuwał pewien anatomiczny szczegół… „Coś pornograficznego musiało być nie w kurwiarstwie, lecz w łysości” – zachodził w głowę zdezorientowany pisarz, zadając sobie tysiące pytań. „Czy gonię za sensacją polityczną jak brukowy szmirus? Jestem barbarzyńcą bez szacunku dla klasycznej poezji?” – indagował sam siebie, wciąż nie znajdując jednoznacznej odpowiedzi. Początkowo jednak nic nie zapowiadało skandalu. Chodziło raczej o to, by go uniknąć. Jest rok 1958. Książki o Cezarze nie ma nawet w planach. Są za to felietony o dziełach pisarzy starożytnych, stała rubryka w „Przeglądzie Kulturalnym”, co dwa tygodnie odcinek. Żadnych podtekstów politycznych, wyłącznie komentowanie lektur. „Miałem trzydzieści dwa lata, koszmar młodzieńczego opętania marksizmem zdecydowanie już za sobą, przezwyciężony jak uzależnienie narkotyczne” – pisze Bocheński, dając tym samym do zrozumienia, że doraźną publicystyką parać się nie zamierzał. Na pierwszy ogień poszły Pamiętniki z wojny galijskiej… sami wiecie kogo. Stop! Wzorem Sofoklesa trzeba wprowadzić na scenę trzeciego aktora. Po autorze i władcy starożytnego Rzymu wkracza na nią Gustaw Gottesman, redaktor „Przeglądu Kulturalnego”. To on odpowiada za publikację esejów. Z czasem aktorów będzie przybywać. W rolach głównych wystąpią: Irena Szymańska – osoba nr 2 w wydawnictwie „Czytelnik”, a zarazem pomysłodawczyni książki o Juliuszu Cezarze oraz – last but not least – zespół redakcyjny „Nowej Kultury”: redaktor Stefan Żółkiewski i jego młoda zastępczyni, Alicja Lisiecka, która na redaktorskim stołku zastępowała sędziwego już profesora nie tylko tytularnie (zdaniem niektórych sprawując dyktatorskie niemal rządy). To właśnie Lisiecka i Żółkiewski najbardziej przyczynili się do wywołania skandalu. Przejdźmy jednak do kolejnej sali. Miejsce: Związek Literatów Polskich w Katowicach. Czas: grudzień roku 1961. Towarzysze partyjni przekazują sobie z rąk do rąk gazetę. Choć może wyglądało to inaczej: może każdy miał swój egzemplarz. Może żadnej gazety na posiedzeniu nie było. Tylko pogłoska przekazywana z ust do ust. Szepty w kuluarach. Dla lepszego efektu załóżmy jednak, że gazeta była. 50. numer „Nowej Kultury” z 10 grudnia 1961 roku. Na pierwszej stronie duże zdjęcie Jacka Bocheńskiego i tytuł „Boski Cezar”. Podpisano: Alicja Lisiecka. Zaskoczeni byli wszyscy. Czytelnicy – ponieważ zgodnie z zapowiedzią tego dnia miały zostać ogłoszone wyniki nagrody literackiej „Nowej Kultury”. Owszem, Bocheński był faworytem. Po kawiarniach szeptano, że nagrodę dostanie. Jednak w artykule nie ma na ten temat ani słowa! Jest za to obszerna recenzja książki… Nie mniej zaskoczeni musieli być też nasi towarzysze. Ktoś z niedowierzaniem pokręcił głową. Ktoś zaczerwienił się ze złości. Ktoś wybuchnął spazmatycznym śmiechem. Kto jest cezarem? On? Ten dysydent? Ten…? Przecież nagrody dla Bocheńskiego miało nie być! Więcej: miało nie być słowa o książce! Nagle zapada milczenie. Rozmowy milkną jak nożem uciął. Wchodzi przewodniczący. Nie jest zadowolony. Bierze do ręki gazetę, ale nie patrzy. Los Żółkiewskiego i Lisieckiej w redakcji jest przesądzony. A wszystko z powodu książki o Juliuszu Cezarze, której akcja rozgrywa się prawie 2000 lat wcześniej! .
. Dalszy ciąg już państwo znają. Cyrankiewicz i Boski patrzą na siebie z pierwszej strony amerykańskiego „Time’a”. Obaj łysi jak kolano… W takt rocka i dystychu elegijnegoZanim przejdziemy do kolejnej sali zadam państwu podchwytliwe pytanie: kto był pierwszą w historii gwiazdą rocka? Elvis? Chuck Berry? Może Bill Haley? Otóż nie, nic z tych rzeczy. Pierwszy był Owidiusz. Publius Ovidius Naso, król rock&rolla. On pierwszy poczuł ten rytm. Rytm dystychu elegijnego z przyciętą stopą. Wsłuchajcie się uważnie. Takie „Rock, rock, rock everybody” i „Audentem forsque Venusque iuvat” („Odważnym sprzyja okazja i Wenus”) to w gruncie rzeczy to samo. Tak, proszę państwa, wchodzimy do starożytnej Rock&Roll Hall of Fame. „Gdy wystąpił przed publicznością z erotykami o Korynnie, […] cały Rzym je skandował i szalał” – pisze autor Boskiego Juliusza. Zupełnie jak na koncercie rockowym. Nic więc dziwnego, że i powieść o jego życiu zaplanowana została jako koncert. Narrator zaś z nieco przykurzonego antykwariusza przedzierzgnął się w dziarskiego konferansjera. Sex, drugs and… Stop! O narkotykach biografowie poety nie wspominali. Co innego polityka. Seks i polityka to zresztą dwie główne przyczyny upadku Nazona. . Owidiusz . Tu jednak pojawia się pierwszy (i nie ostatni) problem z biografią poety. Opowiadać o życiu Owidiusza równa się streszczać jego poezję prozą. Już wcześniej zarzucano autorowi, że pisząc Boskiego Juliusza – nieważne: dla rozgłosu czy z niedouczenia – uciekł się do manipulacji. Własnymi słowami streszczał źródła. Co jednak począć, gdy poezja jest jedynym źródłem wiedzy o bohaterze? Mimo tych i wielu innych trudności powieść zostaje ukończona. Gotowy tekst oddano do składania we wrześniu 1968 roku. Mniej więcej w tym samym czasie Jimi Hendrix wydaje kultową Electric Ladyland. Niecały rok później festiwal Woodstock zgromadzi tysiące młodych ludzi spragnionych pokoju, muzyki i wolnej miłości. Czy można wymarzyć sobie lepszy czas na powieść o niekoronowanym pierwszym królu rock&rolla? A może wręcz przeciwnie? Nie można wyobrazić sobie czasu… gorszego? W Polsce trwają zamieszki po zdjęciu z afisza Dziadów Kazimierza Dejmka. Milicja i ORMO przemocą tłumią demonstracje studentów. Władza obarcza odpowiedzialnością Syjonistów. Tysiące ludzi pochodzenia żydowskiego emigruje do Izraela. Sala, do której teraz państwa prowadzę jest wilgotna i ciemna. Przypomina więzienną celę. . Czy w tej sytuacji nowa powieść umieszczonego na partyjnym indeksie autora mogła ujrzeć światło dzienne? „Sytuacja pisarzy: Słonimskiego, Andrzejewskiego i Jasienicy, zrobiła się fatalna, nie wiadomo, co jeszcze będzie” – wspomina tamte czasy Bocheński. Słowa te miał wypowiedzieć w prywatnej rozmowie z autorem Ryszard Matuszewski, ówczesny kierownik działu literatury współczesnej w wydawnictwie „Czytelnik”. Niewykluczone, że zawiesiwszy głos, chwilę później dodał: twoja, Jacku, też nie wygląda najlepiej. To jednak tylko gdybanie. Faktem jest jednak, że podobnie jak wspomnianych wyżej autorów, Bocheńskiego nie wolno było drukować. Nic dziwnego. Tym razem rzeczywiście chodziło o Gomułkę. W efekcie powieść przeleżała w wydawnictwie blisko rok i ukazała się dopiero w październiku 1969 (nie bez znacznych ingerencji cenzury). Dwa miesiące wcześniej na scenie festiwalu Woodstock Jimi Hendrix grał amerykański hymn. Odurzona narkotykami publiczność szalała. Następca Owidiusza? niedziela, 26 grudnia 2010, jacekbochenski
|